miejsca... Strach, ile napędzono ludzi... Rekruci, powiadają...
Ale jużem się ruszył i nogi nieostrożnie pod siebie podwinąłem, więc pusty kawałek ławki natychmiast obsiadł rój oberwańców.
— Panie, dobry panie, niech już nam pan pozwoli, a my będziemy rzeczy pańskich pilnować... — prosili mnie. — Pan się wyśpi i we dnie, a naszego wypoczynku tyle tylko, co na parostatku. O brzasku staniemy do roboty... Najęci jesteśmy zboże nosić z świeżo przybyłych na trzecią przystań berlinek...
— Czy to was tyle przyszło?
— Nie, to inni... Bez liku ich. Wszystko zepchnęli...
Wyszedłem na pokład. Był zasiany, zapełniony chłopami. Zapach potu, kożuchów i butów juchtowych stłumił nawet ostrą, właściwą okrętom woń smoły, nafty i przypalonych tłuszczów. Większość przybyłych była bardzo biednie odziana i nie miała wcale rzeczy. Na twarzach, w ruchach, w ubraniu zachowali świeże ślady wsi i pracy w polu. Kruszyny siana, słomy, kurz i plewa zbożowa trzymały się w fałdach ich sukman, sypały się z rękawów i włosów.
Jeden trzymał pęk kłosów, z których on i sąsiedzi wydłubywali ziarna i żuli z widoczną rozkoszą.
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/30
Ta strona została przepisana.