Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/36

Ta strona została skorygowana.

temi wierzbami u brzegów. Czasem zaczerniał w wądole drobny gaj olchowy, niby znamię rodzime na pięknej, jasnej okolicy. Biały dwór mignął w ciemnych ogrodach na szczycie pagórka. Sadzona strzelistemi topolami droga biegła ku niemu, a opodal mała wioszczyna rozsypała się, jak szary różaniec. Nigdzie śladu lasów. Bezmiar błękitnego powietrza, pełen śpiewających skowronków, spoczywał bezpośrednio na łanach zbóż, a skąpany w rosie, miał w ten łagodny, słoneczny poranek taką przejrzystość, że widać było wyraźnie odległe, coraz to inne krzewy, grusze, krzyże i wiatraki z rozpostartemi ramionami, płynące ku nam na powodzi światła. Górą luźno rozpierzchłe obłoki, jak wianek białych kwiatów, wieńczyły młody dzień.
— Gdzież lasy?!
Wyglądaliśmy ich niecierpliwie. Nareszcie jedna z pań, którym towarzyszyłem, zawołała radośnie:
— Już są! Patrz pan!
Ciemna, długa, wązka chmura zamajaczyła na horyzoncie. Jednocześnie gwizdnęła chrapliwie lokomotywa i pociąg zwolnił. Lecz nie lasy witaliśmy w ten sposób, ale straszyli dzieci, które u zamkniętego szlabanem przejazdu zrobiły sobie zabawkę z przemykania przez szyny tuż przed pociągiem. Konduktorzy łajali je, maszynista groził pięścią, lecz dopiero gdy pociąg