Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/37

Ta strona została przepisana.

prawie przystanął, one pierzchły z wesołą wrzawą i rozsypały się, jak stado gołębi po łące, płosząc tam długonogie bociany.
Pan w czapce, z zielonym lampasem, kiwał nagannie głową, aż ruszyliśmy dalej, sapiąc i wyrzucając na pozłotę słońca kłęby brunatnego dymu.
Droga wężowato wiła się wśród uprawnych pagórków. Miejscami tor był tak wązki, że ciężkie, płowe warkocze bujnego żyta z gwiazdkami modrych chabrów i malinowych kąkoli nieledwie zaglądały do okien wagonów. Ciepły, przyjemny aromat kwitnącego zboża zalatywał aż do nas. Pociąg na skrętach niezgrabnie stukotał, niby koń zmieniający w galopie nogę. Hukały miarowo bufory, brzęczały łańcuchy, drżały i jęczały szyny, ale wszystko szło ospale, bez żywszego tętna, jak codzień się powtarzające, niepotrzebne, ciężkie roboty.
Od czasu do czasu rozlegało się gderliwe gwizdnięcie lokomotywy, spędzającej z plantu to babę z dwojakami, to zbłąkaną krowę. Baba uśmiechnęła się na zuchwały żart konduktora, a krowa długo biegła torem, nie rozumiejąc, czego chcą od niej i oglądała się głupowato na pociąg.
Sina chmura lasu rozpływała się tymczasem coraz szerzej po ziemi. Zwolna pierwsze jej smugi z błękitnawych stały się szaro-zielone,