rozbiły na oddzielne gaje i zalesia. Spodem wyłoniły się szeregi pni drobnych od odległości, równych, niby pułki żołnierzy stojących pod bronią. Nad nimi chwiały się wdzięcznie kosmate chorągwie uliścionych gałęzi.
Jeszcze jeden zakręt i znaleźliśmy się przed stacyą Hajnówka. Brzydka, pospolita wgryzła się piernikową rdzą swych budowli i bladożółtymi placami pylnych trzebieży w śliczny, sosnowy bór.
Wozili nas tu z linii na linię dobre pół godziny, odczepiając jedne, przyczepiając drugie wagony. Dama i szlachcice wysiedli, natomiast do wagonu z panem w zielonej czapce wszedł drugi pan w błyszczącym mundurze i przy szpadzie.
Pociąg oswobodzony od połowy co najmniej ciężarów, pomknął z wesołym łoskotem. Z obu stron kolejowego porębu, w ciągu całej drogi, płynęły obszary puszczy. W górze po jaskrawo zielonych jej szczytach wciąż przelatują wilgotne dreszcze słoneczne, w dole ogromne, omszone jej pnie nikną pogrążone w przejrzystym zmroku morskiej głębiny.
— Czy febry tu grasują? — dopytywał się pan w czapce pana ze szpadą.
— Grasują, ale... stosunkowo... niebardzo!
— Czy klimat jest o wiele surowszy?
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/38
Ta strona została przepisana.