— O jej!... I jak jeszcze!... Ale! — dałem spokój.
— Czy żonaci jesteście gospodarzu? — spróbowały moje towarzyszki z bardziej poetycznej beczki. Obrócił się do nich w pół ciała i spojrzał filuternie.
— Żonaty... dwa roki. A co?
— A dzieci masz?
— Ni! Jeszcze czas.
Rozśmiał się.
— A żonę bijesz?
— Biję, kiedy winowata. O jej!
— A kiedyś ty winien, to co?
— To jest kto? Ja, mówicie?! Ja nikogdy nie bywam winowaty!
Był ogromnie zadowolony z wesołości, jaką wywołała jego odpowiedź i zaraz z tego skorzystał.
— A jeśli ja tutaj zwrócę na inną drogę? To co? Gorsza, ale krócej...
— Zwracaj!
Wjechaliśmy pod cienie drzew na drożynę, gdzie koleiny ledwie znać było na mchach i igliwiu. Bryczka niemiłosiernie trzęsła się i stukała po korzeniach, przeskakiwała zwalone pnie i dziury wyrwisk. Leśne, nawykłe koniki stąpały po tych dylach, jak po równej drodze. Po niejakim czasie wyjechaliśmy na wielką, jasną polanę, oprawną ze wszech stron w ciemny
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/44
Ta strona została przepisana.