ciepłą parą oddechu roślin i ich smolistym aromatem, potrzebna była burza. Więc swawolnik nie zapuszczał się w gęstwinę i hulał tylko na szerokich leśnych polanach, na przerzedzonych porębach, na drodze prostej jak strzała, jednostajnej, jak życie niewolnika. Wesołym, urywanym szelestem wyrażał zadowolenie, że żółte wiry kurzu, wysmukłe i nikłe, uciekały przed nim, że drobniejsze krzewy, trawy i kwiaty chyliły się pokornie pod gorącem jego dotknięciem. Czasem targnął cieniuchną gałąź brzozy nawisłej nad drogą, szturknął osinę lub wzleciał wysoko i musnął korony sosen. Wtem las zadudniał pod uderzeniami dużych, brylantowych kropel. Wietrzyk przypadł do ziemi i ucichł. Za borem mignęła błyskawica i mdławo potoczył się grzmot.
Zdążyliśmy jednak przed deszczem przejechać wieś i w sam czas zatrzymać się u wrót białej chatki, zalotnie wyglądającej z poza drzew małego sadu, brunatnych kłód uli i liści różnobarwnych kwiatów.
— Tutaj stają zawsze wszystkie panowie objaśnił woźnica.
Chmara dzieci rozmaitego kalibru otoczyła nas.
— A gdzie gospodarz?
Krępy, zawiędły chłop, w zgrzebnej białej
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/46
Ta strona została przepisana.