koszuli, który opodal ciosał na zrąb belki, wetknął w drzewo siekierę i podszedł ku nam.
— A co tam?
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków. Witajcie... A skąd to?
— Z Białowieży. Czy nie ustąpilibyście nam izby na dni kilka?
Zmierzył nas uważnie spokojnem spojrzeniem. Oczy miał niewielkie, czarne, mazowieckie, wąsy i włosy płowe.
— Proszę pierwej wejść. Niech państwo z bryki zejdą. Wikta, biegaj po matkę! — zawołał na ośmioletnią dziewczynkę z lnianym warkoczem i błyszczącemi, jak ciarki, oczami.
Weszliśmy do izby dość czystej, dość widnej, wybielonej wapnem, obstawionej przy ścianach zielonemi ławami w czarne kwiaty. W lewym rogu stał podobnie malowany stół, a nad nim w górze wisiał poczerniały obraz Bogarodzicy i cały szereg wielce jaskrawych świętych. Przez otwarte okna zaglądały z ogródka żółte dziewanny, purpurowe malwy, błękitne ostróżki, wlatały z wesołym brzękiem pszczoły, bąki, nawet motyle, w dali widać było las zasnuty błyszczącemi strugami dżdżu, przelotnie przestrzelonego słońcem już przyćmionem przez chmury.
Gospodarz wzdragał się powiedzieć, wiele chce za izbę.
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/47
Ta strona została przepisana.