Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/48

Ta strona została przepisana.

— Gdyby na dłużej, na miesiąc,... na dwa, ale tak... Nie jestem żyd! Wezmę, co dacie!...
— A jeśli nic nie damy?
— To też do sądu nie pójdę!
Na żądanie podano nam samowar dość mały i dość dawno... nieczyszczony. Herbata była obrzydliwa. Chleba też nie mieli, tylko razowy i tylko dla siebie. Za to gospodyni, młoda jeszcze, przystojna kobieta, przyniosła nam miodu, pysznego aromatycznego miodu, jakiego pewnie nigdzie niema, prócz w tej puszczy.
Jak tylko deszcz, który lał dobrych parę godzin, przestał padać, wyruszyliśmy natychmiast do boru. Obmyty, świeży, przejrzysty — był podobny do cudnego pałacu, nakrytego sklepieniem z chińskiego nefrytu. Dołem wśród chropawych pni słał się seledynowy zmierzch, a w górze, niby muślin rozpylonej tęczy, migotała w słońcu iskrząca, jak drogie kamienie, różnobarwna mgła, zatrzymanej na liściach i gałązkach wody.
Z początku szliśmy przykładnie ścieżką. Lecz trzeba przyznać, że chodzić ścieżką po lesie jest bardzo nudno. Więc choć wysokie zioła groziły nam wstrętną szarugą, choć wilgotny mech piszczał pod stopami, jak namokła gąbka, zwróciliśmy w bok, w ciemną głębię, gdzie piętrzyły się stosy zwałów, sterczały tarcze wykrotów, gdzie czarne plamy cieniów