Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/62

Ta strona została przepisana.

to mógł wszystkich bić i nikt mu się nie sprzeciwiał, bo go zaraz ubiją... Tacy byli rupierzliwi! Kiedy w niewolę chłopy pańszczyźniane do nich uciekały, to żaden pan szukać ich tu nie śmiał. Każą mu zaraz przejść po drążku nad kotłem z gorącym potażem. Przejdzie — jego wygrana, spadnie — to bez żałości!... Ho, ho! A teraz!... Od 46 roku wszystko się zmieniło. Miodu mniej, drzewa mniej, za wszystko trzeba płacić, a zarobków niema. Lasu nie sprzedają, porębów nie robią, węgli nie palą, ani smoły gonią... nic! Nawet na służbę leśną nie biorą.
— A dlaczego nie biorą? — objaśniał mi rudy, leśny stróż, ex-konduktor z Warszawy. — Dlatego, że nie zasługują, że są łotry, złodzieje, kłusownicy... Wczoraj naprzykład, pod Teremiskami znaleźli cztery ścięte lipy. Już je z kory obdarto. Więc co z nimi, z hultajami robić? Co? — pytam pana?! Jedyna rada: nahajami mordować!
Patrzał na mnie podejrzliwemi oczyma.
Byłem w kłopocie, gdyż nie dość głęboko wnikałem w tragizm czterech ściętych lip.
— Już drugi dzień nie puszczamy bydła na pastwisko — dodał grobowym głosem.
— Z całej wsi?
— Z całej. A pan jak myśli?! Myśli pan, że można dobrocią? Bydło głodne chodzi, ryczy, a chłopy milczą. Taki to lud zacięty. Żeby nie