Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/63

Ta strona została przepisana.

wiedzieli, kto ukradł, co innego. Ale wiedzą: tu ptak z sosny na sosnę nie przeleci, żeby go chłop nie spostrzegł. A jakże! Nie wiedzieliby, kto lipę zrąbał?! Zapamiętali są, jak potępieńcy. Między sobą żrą się, jeden drugiego gotów w łyżce wody utopić, ale gdy kto z boku po sprawiedliwości czego zapotrzebuje, to jeden za drugiego jak mur. Takie bydło! Poprawiać ich nie chcę — co mi tam. Nie ksiądz jestem. Ludzie wszędzie są gorsi, niż lepsi, ale kto to za nich odpowie? Kto?! Ja! Wymagają odemnie!... Więc niech nie ruszają, bo dojdę, dośrubuję, dowiercę...
Wracając od stróża, myślałem o jego złej o ludzkości opinii. Miał racyę; krzywdzili go całe życie. Stracił zdrowie, służąc w ciągu kilkunastu lat za konduktora pociągów towarowych. Raz go potłukło, wyżył, wyleczył się, dostał kilkadziesiąt rubli... Drugi raz roztrzaskało mu piersi. Leżał rok, stracił siły, kaszle... Wydalili go. Prawował się z koleją cztery lata, wyprawował dwa tysiące, ale mu nie dodali. Zadłużył się, zażył głodu, chłodu i biedy. Teraz ma pensyi siedem rubli, mieszkanie i trochę gruntu. Musi utrzymać żonę i czworo dzieci... Gdyby stracił to miejsce, nie wie, gdzie się podzieje. A tu chłopy kradną lipy, a od niego wymagają...
— Aj, panie! Albo to tylko u niego — odpo-