wiedział mi stary chłop, gdym mu sprawę przedstawił. Był to staruszek niewysoki, bardzo ogorzały, ze ściągłą, pomarszczoną twarzą bez zarostu. Sam mię zaczepił »pochwalonym« i na klocu u drogi grzecznie obok siebie usiąść zaprosił.
— Albo to tylko u niego! U wszystkich to samo. Za dwóch, trzech zbereźników na wszystkich cień pada. Wszystkim wokół wzbraniają bydło na pastwisko pędzać. Tak! A co my winni?! Może kto na złość drewno pod wieś podrzucił... Kto to wie! Niby kto chodzi takie rzeczy w dzień robić... Oj, zbereźniki, psotniki... Im zabawa, a wszyscy za nich cierpią. A skąd to pan jest, co pan tak nic nie wie i po polsku pan tak ślicznie mówi, niby ptak? I panienki z panem zgrabne, jak jamioły. Myślę sobie, że chyba jesteście z Warszawy... A bo kum Wołodkiewicz, co chodził do Częstochowy z kompanią, powiada, że tam kraj piękny, że Warszawa nawet od Bielska ładniejsza!...
— Nie wiem, nie byłem w Bielsku... Więc ciekawi jesteście Warszawy?
— Ale, panie, bardzo jesteśmy ciekawi! Tylko czy to człowiek ma sposobność. Ja bo byłem w Bielsku, ale ogółem ledwie do Narewki do parafii dochodzimy, a są tacy, co nawet wiek swego Pana Boga nie widzą...
Włościanie dostrzegli nas na klocu, a że
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/64
Ta strona została przepisana.