Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/66

Ta strona została przepisana.

Dzień był podobny do dnia naszego przyjazdu. Po niebie wałęsały się skłębione obłoki, a lasy to chmurniały w ich cieniu, to mdlały w gorących potokach słonecznego blasku. Za przewodnika wzięliśmy starego budnika, Marcina, który był niegdyś strzelcem i znał puszczę na wylot. On też miał płowe, na dół obwisłe wąsy i czarne oczy, jak nasz gospodarz.
— Stąd pojedziemy na łąki. Tam miejsce ładne, przestrone, wesołe, kwiecia dużo... Z łąków na Zamczysko, z Zamczyska do Starej Białowieży, ze Starej Białowieży na górę Batura, a stamtąd do domu. Cały dzień zejdzie...
Zgodziliśmy się na wszystko, aby tylko jechać jak najdłużej, jak najdalej po tych zacienionych, wązkich drożynach, nad któremi szmaragdowe gałęzie leszczyny tworzyły lotne łuki.
— To jest łączka, gdzie żuber rozbijał. Tu wiele rośnie ich trawy żubrówki. A tu, ot, miejsce, gdzie się dziewczynie z naszej wioski pokazała pani — opowiadał Marcin, przejęty rolą przewodnika.
— Kazała jej przyjść i skarb nawet obiecała pokazać, ale dziewczyna zlękła się i uciekła. Od tego czasu zaczęła pani do niej chodzić. Kiedy ma przyjść, dziewczyna zawczasu to czuje. Drży, oczy jej w słup stają, zaczyna gadać, piszczyć, kaszleć, jak małe dziecko, aż upadnie i wypręży się... I modlitwy mówiliśmy,