Po stromej drodze dostaliśmy się na wyżyny, okalające dolinę, i stanęli w dębowym gaju. Spojrzałem poza siebie. Białe domki kolonii, kamienne, murowane jej studnie, pokratkowane łysiny winnic, ciemne szeregi drzew owocowych i żółte pasma ścieżyn, wijących się wśród jasnej murawy, i ludzkie postacie w barwnych, świątecznych strojach — wszystko pozłocone blaskiem poranku zjawiło się raz jeszcze przed mojemi oczami. A tam, o kilkadziesiąt kroków dalej przed nami puszcza głucha, ciemna, rzekłbyś, dziewicza — ciżba strzelistych pni, koron bujnych i rozłożystych, gałęzi tęgich i pokręconych, w pnącze spowitych. U spodu drzew »chmerecze« — gęsta koronka z ciernic, akacyi i rozmaitych krzewów, przesnutych bluszczem i powojami.
Szliśmy szybko wśród tych »chmereczów« i znaleźli się wkrótce na pierwszej przełęczy. Przed nami, poprzez rzedniejące wierzchołki na dół zbiegającej gęstwiny, ukazywały się sza-