Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/80

Ta strona została przepisana.

firowe zarysy wiszarów; od prawej strony z poza lasu dolatywał głuchy szum morza, rozbijającego się o skały. Ścieżka uciekała z pod naszych nóg, zuchwale biegnąc w dół, i znikła na zakręcie w powietrznej bramie, oplecionej w bluszcz; a w dole widać było dno wąwozu i ścianę zwieszonego nad nim urwiska, pozłoconego ukośnymi promieniami słońca. Spuściliśmy się w dół, gdzie zieleń jeszcze potężniejszą, jeszcze bardziej natrętną zalała nas powodzią: górą szły dęby, buki, graby, dołem — jakieś nieznane mi południowe krzewy, wśród których po podłużnych, koralowych jagodach poznałem dereń i »musumułę« krzaczkowate drzewko ze słodkim owocem, podobnym do naszej ulęgałki, ale dojrzewającym na... Boże Narodzenie. Przejście wpośród tej gęstwiny zwężało się coraz bardziej. Dzikie wino, bluszcz, chmiel, pnące się róże tworzyły nad niem przejrzyste sklepienie, czasem tak nizkie, że końce zwieszających się pędów muskały nam twarze i zaczepiały się o czapki. Znowu wdarliśmy się na pagórek i znowu spuścili w dół; potem — jeszcze pagórek i jeszcze dół — i tak po wielokroć. Kiedy mijaliśmy płytki wądół, porosły gęstym, jak szczecina, zagajnikiem, mój towarzysz powiedział:
— Tu bywają dziki!
Maluchny strumyk cicho szemrał wśród