głazów, ocieniony tarczami wielkich liści łopuchu i przykryty kożuchem zwojłoczonej jeżyny, łozy i bluszczu. Droga stawała się coraz uciążliwszą. Na jej torze jużeśmy się we dwóch zmieścić nie mogli; puściłem więc przodem mego przewodnika.
— Dobrze, żeśmy nie wzięli panienki — rzekł on, zwracając się do mnie. — Chociaż mówiła, że »to nic«, ale zawsze trzebaby było dawać na nią baczenie... A my wszędzie dojdziemy i ja panu wszystko pokażę!
— Powiedz mi, Szymonie, czy droga, którą teraz idziemy, była tu już przed waszem przybyciem?
— Co miała nie być? Była! Zresztą... albo to droga? Czyż my taką wybudujem, jak się utrwalim! Tamtędy ją przeprowadzim... dołem! — I wskazał ręką na przepaść, zapchaną krzewami i lasem.
— Przez rzeczułkę mostek przerzucim. Będzie droga szeroka, spuścista nie gorzej, niż w kolonii. Ta zostanie, jako przegon dla bydła albo bliższe przejście dla pieszych...
— A teraz czy tu wozem jeździcie?
— Jeździmy... niekiedy. Wozić co niema!...
Obrócił ku mnie twarz ogorzałą, rozjaśnioną szerokim, dufnym uśmiechem.
— Niech tylko Bóg pozwoli się utrwalić — powieziem...
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/81
Ta strona została przepisana.