dną jabłoń w życiu zasadzić. Za kwas z tych jabłek koloniści z piętnaście rubli na jarmarku dostali... tak za nic!... Słyszałeś pewnie? A więc... idziemy do Czerkiesów? czy jak?...
W odpowiedzi na moje kiwnięcie głową skręciliśmy na bok w nieprzebytą na pozór gęstwinę. Przymknąwszy oczy i ręce wyciągnąwszy przed siebie, brnęliśmy przez »chmerecze«.
— Tu, ot, była ich wieś... a tam stoi »łycza« — odezwał się Szymon.
Zatrzymaliśmy się wpośród małej polanki. W górze korony dębów i buków, obwieszone pnączami, tworzyły zielony namiot; zielonawy mrok panował dokoła. Kilka pojedynczych promieni słońca, jak igły cienkich, a jak złoto żółtych, przedostało się do wnętrza i oświecało dno, porosłe lichą drzewiną. Miały to być owe »ogrodowe śliwki«, — drobne, nędzne liście, cienkie gałązki, liszajowata, spękana kora. Dęby i buki wybujały ponad delikatne, pieszczone niegdyś drzewa, przytłumiły je i skrzywdziły; dołem pełzł ku nim bluszcz i jeżyna, górą pnącze spuszczały swe łapczywe skręty. Wierzchołki miały obłamane, suche gałęzie nie obcięte, z otwartych, nabrzękłych ran sączyła się sina posoka. Nie ulegało wątpliwości, że zginą, tak, jak zginęły tu inne ślady ludzkie, pokryte zielenią i pochłonięte przez nią. Ledwie można było odgadnąć po czworokątnych wypukłościach
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/83
Ta strona została przepisana.