siły się powyżej »chmereczów«, gdzieniegdzie widać było także pólka świeżo zoranej roli.
— A dalej nasze klepisko! — rzekł Szymon.
Zobaczyłem we wskazanym kierunku maleńki budynek z wielką trzcinową strzechą, białą i stożkowatą, jak kapelusz mingrelski. Przed budynkiem, pod otwartem niebem czerniało duże boisko, a pośrodku stał ogromny dębowy walec do młócenia zboża.
— A tuż zaraz i wieś!
O kilka kroków dalej znaleźliśmy się na brzegu sąsiedniej polanki. Zgraja żółtych, podsmalanych psów wyskoczyła ku nam z zaciekłem szczekaniem; mężczyzna, wypoczywający pod blizkiem drzewem, podniósł się z ziemi, a z niedużego spichlerzyka wybiegła kobieta w perkalikowej, różowej, wysoko podetkniętej spódnicy. Ujrzawszy nas, zmieszała się i cofnęła nazad. Napróżno szukałem wzrokiem domów mieszkalnych; ujrzałem natomiast wysoko, na konarach dębu, coś w rodzaju gniazda, zbitego z desek i patyków. Wystająca poduszka i zwieszający się róg kołdry nie pozwalały wątpić o jego przeznaczeniu. Na dole stały na wysokich kozłach ni to żłoby, ni trumny, pełne pościeli.
— Od pcheł!... objaśnił Szymon.
Środek polanki zajmowało kamieniem obłożone ognisko i bity, gliniany piec do chleba;
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/85
Ta strona została przepisana.