wietrzyk i pędził w zatoczkę drobne, łagodne fale, ale o skały strażnice nieustannie biły spienione odmęty.
— A co? — wykrzyknął Szymon. — Tu można postawić wieś z tysiąca domów. A wszystkim będzie dobrze, bo wszystkiego dosyć! Co to za winnice!... Niech Bóg zachowa!... Cały stok na południe! »Chmerecze« wytniemy, wykarczujem... Jak okiem sięgnąć, pójdą pola. To ci będzie muzyka! tu szumi morze, a tu szumi zboże! Przedziwnie!... Chwedorze, czemu się nie zbliżasz? Gdzie są inni?
— Poszli na orzechy.
— Wszyscy?
— Niby wszyscy, tylko ja zostałem z Marysią. Jak się macie, panie. Z kolonii idziecie? Z ciekawości przychodzicie? Czy może na bażanty zapolować? — rzekł Chwedor, z uśmiechem zwracając się do mnie i wskazując na broń.
— A tak, mówiono mi, że tu dużo bażantów.
— Zdarzają się, ale trudno je upolować.
— Ba... wmieszał się Szymon. — Bażanty są, ale on strzela bez śrótu. Grochem, kukurydzą, kamieniami, czem się zdarzy, broń nabija... Tylko czas traci, łażąc daremnie... A gdzie Tomasz? Czy także na orzechach?
— Jak nie trafisz, to i śrótem nie zabijesz. Bażant, to sztuka przebiegła! — spokojnie bro-
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/87
Ta strona została przepisana.