kład, dwadzieścia lat w cukrowniach robiłem, na szosach, w porębach lasu... Com miał? Nic!... Aż oparłem się w kolonii... Tu dopiero na oczy przejrzałem... I nie ruszę się stąd do końca życia, choćby mię wypędzali. Przecie nie zabiją!... Jeśli nas nie zatwierdzą, nie wiem, co będzie, ani gdzie się podzieję!...
— Ale zatwierdzą. Dlaczegoby nie mieli zatwierdzić pocieszałem go.
— Rozłażą się nasi... Z początku było nas rodzin trzynaście, a teraz już tylko jedenaście pozostało. Dzierżawę płacić trzeba; jeśli nas wkrótce nie zatwierdzą, pójdzie znów parę setek, a dochody nasze wyciągnięte jak nić, jak struna... Wszystkiego brak...
— Woły... — wtrącił znowu Chwedor.
— A pożyczyć niema gdzie... Z początku braliśmy wszystko z kolonii... Ale mamy przecież sumienie i oczy: dobrze widzimy, że u nich także niema zbytku...
— Niby to z kolonią jedną tworzymy spółkę, ale taką, że my więcej bierzemy... dorzucił Chwedor.
— To i cóż!... Przyjaciele oni nasi, jakby rodzice... bez nich zginęlibyśmy... — odrzekł Szymon, powstając z ziemi. — Tylem świata przewędrował, a czy mię choć raz kto po ludzku nazwał?... zawsze Szymek i Szymek... Prawda: byłem niewarto! Niech mam w kie-
Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/90
Ta strona została przepisana.