Strona:Wacław Sieroszewski - Brzask.djvu/96

Ta strona została przepisana.

— Sobie miele... dwa worki dzień miele... — bronił się Grek.
Zmarudziliśmy chwilę przy młynie i zostali daleko w tyle za innymi. Lakides towarzyszył nam. W drodze między nim i Szymonem wynikła jakaś sprzeczka o cielęta, rolę, płoty... Słyszałem wymówki i oskarżenia. Szymon był zmieszany i zły, a Grek rozgoryczony.
Na końcu drożyny, wśród plantacyi tytoniu, ogrodzonych płotami, ukazały się nareszcie nędzne lepianki lichej wioszczyny.
Lakides zapraszał nas do siebie, ale Szymon odmówił stanowczo.
— Krętacz... — rzekł, gdyśmy zostali sami. — No, a teraz gdzie wejdziemy?...
Zrobiłem wzrokiem przegląd chat, tak nędznie wyglądających u podnóża majestatycznych gór.
— Gdzież więc?...
— A choćby tu!
Wskazałem jeden z większych domów, przed którym stała gromadka ludzi, a wśród niej ten sam Grek, któregośmy przed chwilą spotkali. Przysłonił oczy dłonią i przypatrywał nam się bacznie.
— Nie można: tam mieszka Karałaki... A tam, widzi pan ten domek na końcu? Tam także stoją ludzie... zdaje się nasi!...
Istotnie, przed ostatnią chałupiną, bardzo