Nie śpiewaliśmy, choć noc była ciepła i księżyc świecił cudnie... Na pokładzie szeptały ukryte w cieniu pary i gromadki, a w oświetlonem naftowemi lampkami wnętrzu barki leżały rzędami na pryczach z nosami utkwionemi w książkach szeregi „kniżników“ — tak nazywano tych więźniów, co zapamiętałem czytaniem głuszyli tęsknotę. Niektórzy pisali długie listy.
Kama jest rzeką bystrą, potężną, płynie przez kraj górzysty i parowiec z trudem wlókł naszą barkę przeciw prądowi. Posuwaliśmy się wolno ku północo-wschodowi. I zaraz następnego dnia pogoda zmieniła się; dotychczasowa słoneczna, złota jesień pierzchła, zimny wicher gwałtownie z pod sklepienia płynących ku nam z północy ołowianych obłoków wzburzył i spienił poczerniałą, jak atrament rzekę. Niepoprawny śpiewak Tretjakow zaintonował: „Nieludimo nasze morje, wieczno burnoje one...“[1] i natychmiast przyłączyła się do niego gromada amatorów. Nastrój tęsknoty i zamyślenia nagle prysł; w dodatku wieczorem przebiegły „prowiantowy“ wydał wszystkim towarzyszom po małym pierniczku. Śmiech, żarty, gwar młodych głosów znowu wypełniły wnętrze sali barkowej, którą niski drewniany pułap i wygięte, żebrowate boki czyniły podobną do olbrzymiej kadzi. Wściekłe fale z ry-
- ↑ „Odludne jest nasze morze, wiecznie ono burzliwe...“