Wąskie, szczelinowe, tybetańskiego stylu okna, przepuszczały tak mało światła do obszernej, mrocznej sali, że wypływały z jej mroku wyraźnie jedynie złote zarysy wielkiego tronu wyłożonego złotogłowiem, otoczonego parawanami ze złoto-żółtego jedwabiu w ciężkich ramach hebanowych. Tron był pusty, leżące na nim żółte jedwabne poduszki dawno nie były tykane i „święty“ kurz ćmił blask metaliczny ich tkanin.
Przed niskim stojącym u stóp tronu stołem, siedziało kilkunastu ludzi w żółtych i czerwonych szatach lam oraz w szafirowych chałatach świeckich dostojników. Nagie, ogolone łby duchownych blado świeciły w różańcu urzędowych czapek żółtych, czerwonych, granatowych, ozdobionych kolorowemi wstążkami, pękami pawich piór i świecącemi gałkami z kryształu, ametystu, korali...
Na środkowem miejscu po drugiej stronie stołu, naprzeciw tronu, widać było wielką, kanciastą łysinę świątobliwego Dżał-chań-cy, prezesa Rady Najwyższej; ztyłu za nim z jednej stro-