jemy się stąd, że z otworu nie wyciąga się ich dłoń po strawę... — opowiadała z przejęciem To-noj.
Hania była niemniej wzruszona od niej.
— Boże, co za dziwny świat!... Jestem w ich mocy! — rozmyślała, nie podnosząc oczu, aby nie wydać swego niepokoju.
— Słuchaj To-noj, musisz mię tam zaprowadzić!... — powiedziała wreszcie surowo...
— Chanum, to niepodobna! Ciebie nawet za mury klasztoru wypuszczać nie kazano. I choć ty, świątobliwa Pani nasza, my musimy słuchać tych co nas żywią!...
— No, jeżeli nie teraz, to potem!... Ale musisz mi ich pokazać, aby... abym... mogła ich zbawić... — zakończyła, rumieniąc się zlekka.
Postanowiła poznać dokładnie granice i siłę chroniącego ją zabobonu, gdyż nie widziała innej drogi dla swego ratunku. Zresztą nie było jej tu źle, otoczono ją możliwemi wygodami... Jej „khan“[1] już był ogrzewany, chociaż w innych celach jeszcze nie palono. Jedzenie, choć bezmięsne, było dobre i obfite, składało się z ryżu, serów, suszonej śmietanki, chińskich owoców, sucharów i ciastek, miodu, masła, herbaty z mlekiem i innych przysmaków tutejszych...
Obejście pełne było czci, grzeczne, nacechowane najwyższą troskliwością o zdrowie i wygodę... Wolno jej było chodzić wszędzie w obrę-
- ↑ Wzniesienie z cegieł opalane z dołu, na którem mieszkańcy Chin siedzą i śpią w zimie.