udało się Hani namówić swoją towarzyszkę do próby poruszania i rozepchnięcia głazów. — Wysiłki nie dały rezultatów; słabe ich dłonie zaledwie cokolwiek rozszerzyły jedną z bocznych szpar, przez którą uzyskały widok na drogę i dolinę.
— A co?... Nic!... Wiem, że nic nie będzie: oni są silni!... — mruknęła niechętnie To-noj, wracając do swego barłogu.
Ale Hania nie traciła nadziei. Co dzień stukała odłupanem w głębi pieczary kamieniem w te wierzchnie głazy, z poza których przeświecały żyłeczki światłości.... I stuk ten uparty i monotonny, jak kucie dzięcioła, roznosił się słabem echem po dolinie i był pewnie słyszany w klasztorze, gdyż pewnego dnia w skalnem okienku pojawiła się lufa strzelby, a poza nią krwista twarz przeora.
— Nie stukaj, bo cię zastrzelę... Czego chcesz?...
— Wypuśćcie mię!...
— Wypuścimy, gdy przyjdzie czas...
— Kiedy staniesz się naprawdę Czerwoną Darichu!... — zabrzmiał drugi głos.
— Tak, tak! Kiedy staniesz się Czerwoną Darichu!... — powtórzył przeor.
— Nie rozumiem!
— Poczekaj, a łaska Dobrotliwego zstąpi na ciebie i zrozumiesz. W swoim czasie damy ci znać, a teraz siedź cicho!... — objaśnił drugi głos, po którym Hanka poznała tybetańczyka.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część druga.djvu/145
Ta strona została przepisana.