Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część druga.djvu/147

Ta strona została przepisana.

wyczulone w ciemnościach pieczary, chciwie wchłaniały: błękit nieba, złoto słońca, srebro wody, zieleń dalekich łąk... A wszystko to od przeczystego górskiego powietrza, przenikając w głąb opoki przez wąziutkie szczeliny, nabierało czarodziejskiej wprost wyrazistości... I zdawało się Hani chwilami, że to nie ona, lecz skalne urwisko patrzy na dolinę zmrużonemi przez wieki oczami... Naówczas przejmował ją zaiste kamienny strach, odchodziła od okienka, i opuściwszy się obok To-noj na posłanie, obejmowała ciepłemi rękami szyję towarzyszki...
— Powiedz cokolwiek!... — prosiła.
— Co mam mówić?... Módl się, gdyż w modlitwie tylko pociecha... Powtarzaj za mną: Om-Mani-Phadme-Chum... Khrekara ganaya...
— Co to znaczy?...
— Nie wiem, ale czy nie wszystko jedno, jeżeli stąd płynie spokój zbawienia!?...
Raz gdy tak siedziały przytulone do siebie, straszliwe wycie, podobne do wycia głodnego, zdychającego wilka, rozległo się w pobliżu. Było tak dzikie i wstrząsające w swej rozpaczliwej niemocy, że nietylko Hanka, ale i To-noj zerwała się i skoczyła do okienka. Wycie powtórzyło się jeszcze parę razy, poczem oddaliło się, głuchnąc, jakby tonąc w miąższu skały.
— To on, jeden z świętych za życia pogrzebionych... Tak ryczy, powiadają, kiedy się zbliża nieszczęście... Ale my nie potrzebujemy się bać,