Jesienny, pochmurny świt otulał ołowianym cieniem Urgę i okoliczne wzgórza. Dymy, snujące się o tej porze z tysięcy przyziemnych mongolskich kibitek, okalające pierścieniem miasto, zwiększały jeszcze mglistość powietrza. Sylwetka miasta wśród tych tumanów rysowała się niewyraźnie, jak pociągnięcie chińskim tuszem na mokrem i brudnem płótnisku. Jedynie purpura i złocenie wyniosłego pałacu Chutuchty przebijały się żywszym kolorem wśród powszechnej szarości, choć ćmiła je żałobna koronka bezlistych już drzew jesiennego parku. W klasztorze grały właśnie trąby, wzywające do porannej modlitwy...
Ale nie Święty Przybytek był tym razem ośrodkiem ruchu, już kłębiącego się pomimo wczesnej godziny na targowiskach i ulicach miasta. Z dalekich widnokręgów ciągnęły teraz przez nie, nie przestając i w dzień, i w nocy, długie sznury ciężkich dwukołowych arb, zaprzężonych w woły lub wielbłądy, naładowane skrzynkami, worami, nakryte szmatami wojłoku i mocno przytroczone