czak i Maciej. Postawili przed gościem całą swą „żywność“, naleli mu duży kubek herbaty z mlekiem, lecz choć wciąż powtarzał, że jest głodny, jadł mało, a dużo gadał:
— Najgłówniejsza, gdzie ją umieścić, jak przyjedzie. Przecież nie może zatrzymać się tu u was?...
— Dlaczego nie?! — oponował Domicki. — My możemy przenieść się do szopy.
— Do szopy? na noc?... W takie zimno?
— Wielka rzecz!... — zauważył Korczak. — Na parę wszak dni, a potem znajdziemy jej pokoik przy rodzinie...
— Ja bo gotów jestem dla panienki bez kożucha na powietrzu sypiać. Niechby tylko przyjechała nareszcie... Tyle czasu nas tumanią!... — Już radzę jej od siebie nigdzie nie puszczać! — wtrącił Maciej.
— A czy ja nie mógłbym z tobą się zabrać?... — spytał ponownie Korczak.
— Prosiłem już o to sam z siebie, ale baron, jak to baron, gadać nawet nie chciał... Powtórzył tylko: „powiedziałem — dwudziestu Mongołów“! I już!... — tłomaczył się Szag-dur.
Domicki milczał dyskretnie.
— Więc gdzież pannę Hanię zawieziesz? — spytał nagle.
— A no chyba znowu... pod opiekę Geriltu Chanum!... — odpowiedział Szag-dur.
— Ale nam zaraz dasz znać, bo to dla nas ważne!... — nastawał Korczak.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część druga.djvu/165
Ta strona została przepisana.