— To-noj, To-noj!... Popraw obuwie i chodź zaraz... To ktoś z klasztoru!... Słyszałaś?... — przywoływała Hanka, trzymającą się wciąż wdali towarzyszkę.
— O, Darichu!... To nie z klasztoru!... Stamtąd przyszliby po nas we dnie z wielkiem bębnieniem, grą na trąbach, radosnemi tańcami i śpiewaniem... Strzeż się, to ktoś, co przychodzi jak złodziej, jeżeli jest człowiek, albo to przychodzi sam „górski Sabdyk“‘ w kształcie człowieka... Strzeż się, nie wychodź!...
Już ostatnie olbrzymie głazy poruszyły się i odsuwały powoli. Hanka schwyciła towarzyszkę za rękę i pociągnęła za sobą. — Przez otwór już tak duży, że mogła się przezeń przecisnąć, dostrzegła wysokiego mężczyznę z grubym kołem w rękach. Twarzy nie widziała dobrze, gdyż księżyc miał przybysz za sobą, ale wydało się jej, że skądciś zna tę postać.
— Kto jesteś i czego chcesz?
— Przyjaciel! Pragnę cię uwolnić!... Ale musisz iść sama... Towarzyszka twoja tu zostanie!...
To-noj szarpnęła się:
— Widzisz!... Puść mię!...
Hanka mocniej jeszcze ścisnęła rękę dziewczyny.
— Jak się nazywasz i kto cię przysyła!?...
— Sam przychodzę... Czyż mię nie poznajesz?...
Odwrócił twarz ku światłu i wtedy Hanka odrazu przypomniała sobie Tybetańczyka, jego
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część druga.djvu/177
Ta strona została przepisana.