Za chwilę już był w gnieździć i zapinał pasy; Domicki nadal obrót śmigłu, maszyna zasyczała jakby przejęta niewymownym bólem, iż musi czynić tak straszny wysiłek, aparat wolno pobiegł po murawie, wreszcie oderwał się od ziemi i popłynął... Ryk maszyny zamienił się w spokojny równy furkot. — Korczak zatoczył na wysokości piętra elipsę nad lotniskiem i poleciał wprost przed siebie...
Przyszła kolej na Domickiego. Jeszcze raz, już z maszyny, uścisnął rękę Szag-dura, który nauczony przedtem, usunął podstawki i puścił w ruch śmigło. — Olbrzymi ptak z bolesnym rykiem pomknął w bledniejący mrok, nawrócił, przeleciał nad głowami Szag-«dura i Tu-sziur, którym Hanka zdążyła jeszcze machnąć chusteczką...
— Znikli!... Niema ich!... I już nie wrócą!... Jedziemy Tu-sziur do miasta... Lecz nie wprost, a dookoła... Nie powinni nas tu zobaczyć ci nowi panowie Mongolji!...