W miarę jak dniało, rozróżniali coraz wyraźniej kształty ziemi, nad którą lecieli... Była posępna i jednostajna, rudo-szara, tu i ówdzie na niewysokich wzgórzach pocętkowana plamami śniegu... Jej nierówności, pęknięcia i wklęsłości czyniły ją podobną do pomarszczonej i ospowatej twarzy starej Mongołki... Nigdzie rzeczki, nigdzie drzewka... Jakieś wielkie, smutne cmentarzysko, po którem tylko wiatr przepędzał od czasu do czasu słupy lotnego piasku... Jedyną ozdobą była cudna, rubinowa zorza, rozpalająca się wolno na widnokręgu. Ale huk motoru do tego stopnia odurzył Hanię, że nie była w stanie niczem się zachwycać, zaś Domicki oczu nie spuszczał z widnokręgu, kontrolował mapę, kompas, benzyniarkę, oliwiarkę, wodę w ochładzaczu i wciąż przebierał nogami i rękami, utrzymując kołyszący się od wiatru aparat w równowadze. Miał lepszą maszynę, wyprzedził wkrótce Korczaka i prowadził lot. Pustynia w blaskach słońca wydała się jeszcze brzydsza. Pewną rozmaitość wniosła w jednem miejscu tylko „stawka“ mon-