golska, z której wyskoczyli konni jeźdźcy i zaczęli strzelać do nich z łuków... Drugą rozmaitością były butersznyty i gorąca herbata z termosa podana przez Hanię Domickiemu, a przez Macieja Korczakowi... Ciężka natężona praca wszystkich zmysłów, rychło wyczerpała przyjemne podniecenie wzlotu. Hania, która była tylko widzem, czuła się tak znużona, że spokój i pewność ruchów Domickiego wydały się jej wprost nadludzkie...
A ziemia płynęła i płynęła pod nimi, wciąż ta sama ruda i kostropata od piachów, żwirów, glin, porosłych tu i ówdzie rządkiem włosiem lichych traw i karłowatych krzaczków...
Godziny dłużyły się strasznie, wciąż te same, pełne ogłuszającego turkotu, monotonnego, jak brzęczenie potwornego trzmiela... Chwilami wydawało się Hani, że nie wytrzyma, że coś się z nią stać musi, że straci od tego jednostajnego łoskotu i ruchu przytomność, a nawet i rozum... Domicki rzucał na nią od czasu do czasu spojrzenia w zwierciadełku, które miał przed sobą i wracał do swej pracy...
— Ta ziemia nigdy się nie skończy!... — myślała z przerażeniem Hania. Godziny biegły i biegła pod nimi chyżo pustynia. Słońce przeszło na zachodnią stronę nieba, kiedy spostrzegli przed sobą w oddali jakieś mgliste wyniosłości...
— Może to już Chiny? — pomyślała z ulgą Hania.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część druga.djvu/211
Ta strona została przepisana.