Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część druga.djvu/212

Ta strona została przepisana.

Domicki coś do niej krzyknął, ale nie usłyszała.
Jeszcze parę godzin minęło szalonego lotu, a góry wydawały się wciąż tak samo dalekie, nabrały jedynie silniejszych barw; step również jak gdyby zaczął nabierać kolorów. Tu i ówdzie zamajaczyła zieleń i ukazały się „stawki koczowników, otoczone stadami bydła, podobnego do pstrych żuków. Perełki białych owiec trwożnie zbiegały się w jedno stado. Ludzie wielkości pcheł wyskakiwali z namiotów, niektórzy na koniach pędzili długo za nimi...
Nagle przelecieli niewysokie lesiste już wzgórza i kraj zmienił się pod nimi jak za tknięciem różdżki czarodziejskiej... Doskonale uprawny, pocięty białemi drogami i srebrnemi nićmi wód, wydawał się tak gęsto zaludniony, że doprawdy nie było gdzie startować. — Wieczorna mgła już się snuła nad okolicą.
— Chiny, napewno Chiny!... — ucieszyła się Hania. Domicki wpił się oczami w widnokrąg, gdzie zarysowała się wielka mglista, ciemna plama... Słońce zbliżało się do zachodu, czas najwyższy było lądować. Ale lądować doprawdy nie było gdzie: łany, pola suche, pola błotniste ryżowe, ogrody, wioski i znowu pola... Wszystkie małe, tak małe, iż zdawało się, że nie pomieszczą nawet skrzydeł samolotu... Domicki zniżył lot i zaczął zataczać koła, szukając terenu... Tłumy ludzi zbierały się na dro-