— Co wy chcecie ze mną zrobić?... Boję się!... Weźcie tego potwora!... — krzyczała.
Wołkow skoczył ku niej, pchnął ku sofie. Upadła na wznak, rozrzuciwszy nagie ręce i nogi, biała jak wykuta z marmuru w czarnych jedynie, jedwabnych pończochach do kolan... Zwinęła się i próbowała zerwać, lecz Wołkow przydusił ją jedną ręką do sofy, a drugą przyłożył do jej ust i nosa namaczaną eterem chusteczkę.
— Byle nie za dużo!... — mruknął baron.
— O nie!... Aby straciła na chwilę prżytomność!... Będzie czuć!... Nie po raz pierwszy!... śmiał się Wołkow.
Ułożył omdlałe ciało w lubieżnej pozie i pociągnął ku niemu za obrożę buldoga.
Baron siedział wyprostowany na swoim fotelu, zgasłe cygaro wypadło mu z palców. Wlepił rozszerzone oczy w psa i kobietę, a po suchej, sępiej, pomarszczonej jego szyi przepłynęła nagle ku głowie, aż do rudych roztrzepanych wąsów fala ceglastego rumieńca...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W pół godziny potem przez śpiące miasto pędził automobil Wołkowa, uwożąc barona i zawiniętego w prześcieradło trupa młodej kobiety. Wyrzucili go za ostatnią jurtą przedmieścia i natychmiast stada dzikich, kosmatych, parszy-