potrącanych przez rozbrykane jałowice, byków, kozłów, baranów, hałas bójek, wszczynanych przez podniecone zwierzęta — zwykłe wieczorne głosy, dźwięki, ruch koczowiska wraz z ostrym zapachem bydlęcego potu i nawozu — ogarnął Hannę i Domickiego, skoro tylko znaleźli się w obrębie „stawki“. Omijając tłoczące się lub kładące na ziemi ociężałe, stare krowy i pociągowe woły, kierowali się ku wejściu do namiotu, przed którym stała księżna. Ta wciąż nie odejmowała rąk od oczu i patrzała wdal. Etykieta nie pozwalała jej ominąć i wejść do namiotu, a pobyt wśród napływających stad nie był przyjemny. Stanęła więc Hanka z lotnikiem obok Geril-tu Chanum i spojrzeli w stronę, w którą patrzyła. Tam po płaskim łęgu wzgórz zjeżdżał, nie spiesząc się, nieduży oddział jeźdźców.
— Kto to może być?... Jacyś obcy!... — rzekła księżna z pewnym niepokojem do starej, stojącej obok Mongołki, Czi-kej.
— Istotnie. Nie nasi... Nie Chał-cha!... Ani też Darchaty, ani Buruty... ani ludzie Dżasakta Nojona, ani Saj-Nojona... Nie nasze czapki i nie po naszemu siedzą na siodłach... Może Urjanchowie, może Oloty, a może nawet dzikie Cha-chary od chińskiego muru... kto ich wie? W pobliżu stolicy Świątobliwego kręcą się narody całego świata, szukając ulgi w grzechach... — szemrała stara Mongołka pod bokiem księżny.
— Trzeba skrzyknąć pastuchów!... — rozkazała ta energicznie.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część druga.djvu/78
Ta strona została przepisana.