— Już spostrzegli, już sami idą! — uspokoiła księżnę Czi-kej. Geril-tu obrzuciła badawczym wzrokiem dosiadających koni pastuchów i weszła do namiotu. Za nią weszła Hanna i Domicki, którzy niebardzo rozumieli, o co chodzi, a którym dość już dokuczyły te nieustanne tłumne odwiedziny bliższych i dalszych sąsiadów, te oznaki niezwykłego zaciekawienia i religijnej czci, jaką okazywano „białej dziewczynie“.
Drażniło to bardzo nietylko ich, lecz i księżnę, która, o ile mogła, miarkowała kult dla „przybyszki“. Niebardzo sama zdawała się wierzyć w jej „boskie“ pochodzenie, choć nie zwalczała legendy, kierując się wskazówkami, otrzymanemi od męża.
Domyśliwszy się więc, o co chodzi, księżna usiadła pod ołtarzem Buddy i, wyciągnąwszy srebrną fajeczkę, zagłębiła się w paleniu tytoniu. Widocznem było z gniewnego zmarszczenia brwi, że czeka na niemiłych jej natrętów. Niedługo wpadł wysłany naprzód wywiadowca i doniósł z pewnem podnieceniem:
— Ludzie z daleka, z Zachodu... Szukają zaginionych koni.... Proszą o nocleg...
— Tajdżi...[1] czy prości?...
— Na czele jakiś znakomity... Chce mówić z tobą, księżno!
- ↑ Tajdżi — szlachta