— Niech będzie błogosławiony Dziań-dziuń, obrońca Mongolji i przyjaciel Świątobliwego... Niech gość nasz, a Jego wysłaniec spocznie... Musimy naradzić się w tak ważnej sprawie ze starszyzną... — odrzekła stanowczo Geril-tu. Jej gęste brwi zlekka zadrgały nad rozgorzałemi oczyma, któremi mierzyła wciąż stojącego, wbrew obyczajom, pośrodku jurty przybysza.
— Niech Wasza Wysoka Szlachetność siądzie... Gospodyni gniewa się!... — szepnął zmieszany tłumacz.
— A niech się gniewa... Na te ich gniewy przywiozłem karabin maszynowy... — roześmiał się oficer. — Powiedziałeś im, kto jestem?... Kapitan Wołkow, krwawy Wołkow, komendant Urgi i zastępca barona... Dziań-dziunia!... — poprawił się.
— Powiedziałem, wszystko powiedziałem...
— Powtórz!...
Tłumacz powtórzył. Wołkow rozsiadł się na poduszce i śledził z krzywym uśmiechem wrażenie swych słów na otoczeniu. Geril-tu Chanum przykryła oczy długiemi rzęsami, nie ruszając się i nie zmieniając wyrazu twarzy.
— Wszystko uczynimy, co tu rozkazane!... — odpowiedziała, wskazując na papier, — ale musimy się przedtem naradzić...
— Co za narady?... Rozkaz musicie niezwłocznie spełnić!... Dziś jeszcze wracam do Urgi!... Gdzie jest dziewczyna, gadajcie!...
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część druga.djvu/91
Ta strona została przepisana.