go brzegiem. Droga ginęła pod wodą, ale wychodziła na tamtą stronę i zawracała wgórę rzeczułki tuż przy samem jej łożysku.
Zdjęli obuwie i przeszli wbród po kamieniach, jak gdyby umyślnie ułożonych w pewnym porządku. Ale po tamtej stronie Hanka uparła się, że nie pójdzie dalej, dopóki nie zje śniadania i nie osuszy się cokolwiek. Daremnie nastawał Władek, żeby iść dalej.
— Widzisz co tu na drodze końskiego pomiotu!... Napewno ludzie są bliziuchno!...
— Tembardziej należy się posilić i uporządkować ubranie i wszystko!... Niewiadomo co nas czeka!
Musiał się zgodzić. Skręcili w zarośla i zrzucili plecaki. Władek szybko odnalazł suchy sęczek, naskrobał zeń cieniuchnych wiórków, podłożył trochę żywicy, jaką zawsze ze sobą nosił i podpalił kupkę chróstu, już nałamanego i poszykowanego przez Hankę. Za chwilę iskrzył się wesoły ogień i słup sinego dymu popłynął wysoko w rozsłonecznione błękity.
Hanka zabrała się do rozwiązywania i przeglądania zawartości przemoczonych plecaków. Władek przyniósł wody i udał się do pobliskiego krzaku wikliny, aby wyciąć gładki drążek do zawieszenia kociołka nad ogniem. Już szedł z powrotem przez zarośla, lekkim jak zwykle krokiem, gdy usłyszał niespodzianie głosy:
— Ręqe do góry!... — mówił ktoś grubo i chrypło.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/101
Ta strona została przepisana.