nem złotem i dobrem odchodzić, a nam kazano ich odwrót zakrywać... I tu my się przekonali, że największym wrogiem Polaków jest nie Niemiec, nie żyd i nawet nie bolszewik — ino Czech... My już dawno mieli na karku krasną armję i partyzantów bez liku po bokach, my się już tygodnie i miesiące w nieustannych bojach krwawili, na „straszennym“ sybirskim mrozie na śmierć marzli, bez strawy ciepłej, bez przytułku... Tyle tylko, że na parę godzin człowiek przycupnie w „ciepłuszce“ w pociągu i zdrzemie się po całodziennej mordędze... A oni, Czesi, w spokoju, w wygodzie, za naszemi plecami jadą sobie, zatrzymują się po stacjach, handlują, grabią, gromadzą bogactwo, jakiego mieli i bez tego pełne wagony... Nam brak wszystkiego, bo już wszystko po okolicach oni wybrali, nie mamy lokomotyw, bo je „pepiczki“ wzięli, nie mamy chleba, nie mamy węgla, nie mamy drzewa... Wszyscy nieraz, nawet dzieci małe i kobiety, cośmy ich od bolszewików uwozili, szli do lasu rąbać zmarzłe na kamień drzewo, na paliwo do maszyn, co nas wiozły, w połach ubrania, w czapkach śnieg do kotłów zamiast wody nosili... Bo i wodę przeklęte „Czechy“ do cna wybierały i pompy nieraz psuły... Nawet jak odejdą ze swojem bogactwem już daleko, to jeszcze na stacjach przed nami warty trzymają, nas nie puszczają, żebyśmy wszyscy corychlej wyginęli do nogi w tych bojach, w tych trudach, co im szły na pożytek... Takie to są te ścierwy, Czechy!... Ale pułkownik nasz uwijał
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/131
Ta strona została przepisana.