Nie spała już wcale tej nocy, lecz mimo to świeża i radosna stanęła do porannej zbiórki.
Słońce jaskrawe, pogodne, żadną nie przysłonięte chmurką, wschodziło nad zielonemi, lasami, ścielącemi się aż po dalekie, granatowe góry kosmatym kobiercem, przymglonym wilgocią poranną i dymem. Od szumiącego potoku już dolatywały stuki łopat i gardłowe dźwięki zabierających się do pracy Chińczyków.
Przed frontem „milicjantów“ stał uroczyście Kuźmin z nieodłącznym olbrzymim „naganem“ przy boku i wykrzykiwał:
— Smirno!... Na-1-wo, krurrru-gom... Marrrrsz!...
— Do Polski, do Polski!... — śpiewało w duszy Hanki.
Patrzała życzliwemi, śmiejącemi się oczami nawet na pijacką mordę „komandira“, na smrodliwe łachmany i „zakazane“ pyski towarzyszy, na „zyz“ Mikity, unikającego stale jej spojrzenia. Oczy jej radośnie i porozumiewawczo spot-