Boże, jak się wszystko źle składa... — skarżył się Władek.
— Nie martwicie się przed czasem. Może się jeszcze na dobre obróci! Bywa!... — pocieszała ich Hania. — Cicho! Słyszycie?... Bitwa!...
Na dolinie rozległy się strzały, poczem zabłysł i rozgorzał pożar. Płonęły szałasy Chińczyków. Po przez rzadkie gałęzie widzieli na tle czerwonej łuny czarne postacie uciekających górników i jeźdźców pędzących za nimi z wzniesionemi szablami.
Z „koszar“ i „kantonu“ grzmiały rzadkie strzały, na które Mongołowie nie odpowiadali nawet; głucha wrzawa przesnuta jękami i głośniejszemi okrzykami przelewała się czas jakiś po kotlinie, jak bulgot gotującej się wody. Poczem naraz wszystko ścichło i zwiększał się jedynie i coraz szerzej po nocnem niebie rozlewał blask krwawe, łuny. Widzieli teraz zupełnie dobrze z góry, jak Mongołowie zebrali się w jedna miejsce, zsiedli z koni i zwartą masą posunęli się ku czerniejącemu na wzgórku kwadratowi kantoru. Nad budynkiem powiewała już biała chorągiew.
— Poddali się, psie krwie! Jeszcze na nas wszystko zwalą, zobaczy pan: powiedzą, że to my ukradli te owce!... — gadał Maciek.
— Jakto na nas?... Przecie wszyscy wiedzą, że to Wań!... Przecież my drogi nie znamy!... — oburzyła się Hania.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/148
Ta strona została przepisana.