— Wań, ty powiedz jemu, naczelnikowi, że ja mu coś takiego wyjawię, co go bardzo ucieszy... Wszystkich jego żołnierzy ucieszy... Tylko niech on mnie puści... My jego przyjaciele... My dawni sąsiedzi jego narodu... My gotowi mu wszystko oddać: i złoto, i całą kopalnię, tylko niech nas na wolność puści!... — przekładał rozważnie Biełkin, zwracając się w stronę naczelnika.
W miarę jak Wań tłumaczył, wzgardliwy uśmiech wykrzywił wąskie usta Mongoła.
— Cóż on mnie może powiedzieć takiego, czego nie mogłaby wymóc na nim moja nahajka!?... — kazał przetłumaczyć zkolei Waniowi.
— To jest taka rzecz, o którą nawet spytać się nie przyjdzie nikomu do głowy... — nastawał Biełkin.
— Niech on przedtem powie, gdzie się podziały nasze owce i wasze złoto?!
— O waszych owcach nic nie wiemy... To nie my... Może to inni jacyś bezdomni włóczędzy. Gdzież my, osiadli ludzie, uczciwi poszukiwacze złota, śmielibyśmy naszych zacnych sąsiadów rabować?! — śpiewał Biełkin.
— A co, mówiłem!... — szepnął Maciek do Hanki.
— Dobrze. Zrobię rewizję, ale jak znajdę, to skórę każę z was ściągnąć, jak z tych baranów... — przerwał mongolski dowódca.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/150
Ta strona została przepisana.