Powódź słonecznego żaru i blasku letniego dnia zalewała szerokie rozłogi doliny Górnego Kerulenu.
Ale w jurcie książęcej, pokrytej grubym, białym wojłokiem, było chłodno i panował łagodny półmrok.
W słupie sinawego światła, wpadającego z góry przez otwór nawpół odsłoniętego dymnika, siedziała na podwiniętych nogach na burym, jak ziemia, kobiercu z wielbłądziej sierści, młoda dziewczyna. Jej pulchne, białe ręce, z krótkiemi, obciążonemi srebrnemi pierścionkami palcami, pracowicie poruszały się nad czerwonym płatem cienkiego sukna, dzierzgając kwiecisty wzór kolorowym jedwabiem. Dokoła jej pochylonej twarzy drżały i dźwięczały cichutko srebrne łańcuszki i blaszki, zwieszające się z wysadzanej koralami i turkusami czapeczki — „poł-ty“, zapalały się i gasły srebrne iskry monet na pokrowcach długich warkoczy, wznoszonych miarowo falowaniem wypukłych piersi.