W szarych cieniach jurty, przedziwnie odciętych od blasku i rozgwaru dnia, postać dziewczyny, otulonej miękko w niebieskie jedwabie, chwiała się i gorzała niby barwny kwiat skropiony srebrem i złotem rosy w mrocznych głębinach południowego lasu.
Nagle Mongołka podniosła głowę i nadstawiła uszu, lecz poza dalekim śmiechem i okrzykami dzieci, bawiących się w „Ca-gau te-meu“ (Białego wielbłąda), nic nowego nie dobiegło ją z zewnątrz; zwróciła więc oczy za siebie w ciemny kąt, gdzie na wałku niskiego łoża bielała plama nieruchomej twarzy.
— Czego, Szag-dur?... Gorzej ci?!... — spytała dziewczyna piersiowym głosem. — Może ci dać świeżego kumysu?...
— Nie, Tu-sziur, nie gorzej mi!... Tylko tak mi się... nudzi! Tak mi się strasznie nudzi! — odrzekł chory. — Wiesz co: może jabym wyszedł trochę na słońce, popatrzał...
— Nie wiem, czy wolno? Co powie Ciultum lama? Kazał ci leżeć spokojnie jak najdłużej... A jeżeli cię na dworze zobaczy jaki brzydki „jel-czi“?[1] — dodała z żartobliwą zalotnością.
— A niech tam!... Zresztą... skądżeby się wziął w biały dzień!... — uspokajał poważnie dziewczynę, widząc, że ta waha się i choć wstała, nie zbliża się ku niemu.
- ↑ Duch.