— Bo wy tam, w tych wielkich miastach północy i południa łatwo zapominacie o Mongolji... A ty tam siedziałeś tak długo... — odszepnęła cicho.
Chory wdychał z rozkoszą świeże, ciepłe powietrze i wodził zachwyconym wzrokiem po szmaragdowej roztoce doliny, której środkiem wił się srebrny wąż rzeki, a po bokach wznosiły się, przymglone gorącem, różowo-szare skały. Z załomów urwisk i poprzecznych wąwozów wyglądały malachitowe zarośla modrzewiowych i cedrowych lasów, kryjące się tam przed suchemi wiatrami. Diadem wysokich okolicznych gór, równie sinych jak dalekie obłoki, spinał pośrodku doliny wyniosły śnieżny szczyt. Na łące pasły się liczne stada pstrego bydła, tabuny koni różnej maści, oraz wysokie skupiska rudych, kanciastych jak głazy wielbłądów. Na uboczu widać było tu i tam czujne, nieruchome postacie konnych „czabanów“[1], a na upłazach gór bielały „gurty“ owiec, obiegane przez wilczaste psy i strzeżone przez czarnych, kołtuniastych owczarzy.
Bliżej „stawki“[2] gromada dzieci w krótkich spodenkach lub całkiem nagich, ogorzałych na miedź, tworzyła ruchliwe, wrzaskliwe koło, po środku którego chodził i krył się przed biegającemi na zewnątrz „złodziejskiemi wilkami“, ogorzały i nagi jak oni — „Biały Wielbłąd“.