— Tak, tak!... Ten sam, Dordżiew!... Tu my wszyscy inaczej się nazywamy!... — roześmiał się Badmajew.
Służebne przyniosły i postawiły przed gośćmi niskie stoliczki chińskie z przyborami do herbaty, talerzyki z ciastkami i słodyczami chińskiemi, oraz miseczki porcelanowe z kawałkami suchego żółtego sera i zwitkami suszonych kożuszków śmietankowych.
Wniesiono wreszcie wielki kocioł, buchający aromatyczną parą mocnej herbaty, zaprawnej mlekiem, baranim łojem, solą i prażoną mąką. Całem przyjęciem kierowała Tu-sziur; ona też nalała herbatę z kotła wielką warząchwią do pięknie rzeźbionych drewnianych dzbanów, które własnoręcznie postawiła najpierw przed Władysławem, następnie przed Hanią, Maćkiem, a wkońcu przed Badmajewym.
Jurta pełna była Mongołów wszelkiego wieku i płci, którzy, siedząc na ziemi półkolem, śledzili płonącemi ciekawością oczyma, za najmniejszym ruchem rąk, nawet ust niezwykłych gości i silili się choć cokolwiek odgadnąć z potoku niezrozumiałych, wypowiadanych przez nich dźwięków.
— Polan-do!... Polan-do!...[1] To jeszcze dalej niż „oros“!...[2] — szeptał ten i ów.
— To już na samym końcu świata!