wstęgą wśród łąk i ławic piaszczystych, śledził pilnem okiem bezruch białych gurtów baranich zapędzonych na noc do ogrodzeń „stawki“, ślizgał się wzrokiem po grzbietach wielbłądów, leżących ciemnemi złomy na ziemi, po pstrych kupach bydła rozsianego, jak polne głazy w około w pobliżu namiotów. Senny szmer wypoczywającego życia wśród cichej nocy stepowej napełniał serce pasterza dziwną tkliwością; poczuł, że mu oczy wilgną i modlitewnie wyszeptał, patrząc w stronę namiotu Hanki:
— Niech opieka Dobrotliwego strzeże cię od wszelkiego zła, niech oddala od ciebie cierpienie i łzy!... Nie bądź moją, jeżeli to nie sądzono, lecz nie odchodź, dopóki oczy moje łakną twego widoku!
Był jej wdzięczny, jak tylko może być wdzięczny „dobry pasterz“, gdyż rozumiał, że przez nią tylko szare jego życie wypełniło się światłem, ciepłem i radością. Przypomniał sobie, jaką rozkoszą napełniało jego serce proste przyglądanie się z oddali wdzięcznym ruchom dziewczyny, bawiącej się lub pracującej w gronie dziewcząt krajowych, jak wstrząsające uczucie wywoływała w nim zamiana z nią przelotnych nawet spojrzeń. Chwycić ją w objęcia i utonąć wzrokiem w otwartych jej źrenicach wydawało mu się niedostępnem, jakiemś zawrotnem marzeniem, które nawet odpychało go od siebie, jako nierealne, niedopuszczalne...