wierzchowców, wciąż jeszcze tkwiły ciemną, zwartą masą na majdanie. Nakoniec ruszyły i one, kierowane gwizdaniem i klaskaniem batów z tyłu przez komuchów na prawo od linji taborów... Wszystko odbywało się w niezmiernym porządku, choć z wielkiem ożywieniem...
I ta radość sprawnego olbrzymiego ruchu udzielała się pozostającym na miejscu w oczekiwaniu swej kolei kobietom, dzieciom, starcom...
Karawany malały, zamieniały się w czarne kreski i punkciki, wreszcie nikły w bezkresnej pustyni.
Na majdanie pozostała jedynie kupka posiodłanych i powiązanych z sobą wierzchowców oraz parę „arb“ lżejszych, lepszych, przeznaczonych dla starych kobiet i zupełnie małych dzieci.
Usadzono ich na wojłokach i kocach, wyścielających twarde pudła niezgrabnych wozów, a gdy ruszyli śladem oddalających się taborów, pozostali dosiedli koni.
— Tak na głodno! — mruczał Maciek. — To ci dopiero koczowianie!
— Nic takiego — wytrzymamy!... Takie pewnie tu obyczaje. A pamiętasz, jak niedawno nas pędzili piechotą i nic nie dawali cały dzień! — przypomniał mu Władek.
— To była niewola, a tu gościna!
— Za parę godzin staniemy na popas!... Krzywda nam się nie dzieje!... Nie grzesz...
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/208
Ta strona została przepisana.