jącą za rzeką łunę, zakryła twarz rękami z żałosnym szlochem. Brat schwycił ją za łokieć.
— Cicho, cicho, siostrzyczko!... Męstwa!... On umiera: słyszysz, jak jęczy?
— Słyszę. Chodźmy!
Poszła pierwsza, nie kryjąc się zupełnie i wkrótce uklękła przy umierającym.
— Jak się macie, Aleksandrze Wasilewiczu! Gdzie to ranni jesteście?
— Ach, to wy, Hanna Walentinowna!... Jak to dobrze, że przyszliście... Ze mnie to już nic nie będzie, nic... Rany nawet opatrywać niewarto!...
— Nie gadajcie głupstw! Gdzie ta rana? — pytała, prowadząc delikatnie ręką wzdłuż jego ciała.
— Doprawdy, że nie da się jej opatrzeć. Mam wrażenie, że cały bok mam wyrwany... Tutaj opatrunku nie można dokonać... Jak zaczniecie się ruszać, te kąty znowu do nas zaczuą strzelać... Koszula przyschła, trzebaby ciepłą wodą... przy ogniu.. przy świetle... A przecież nawet w lesie ognia palić nie można... Zaraz blask chińskie straże zwabi... Dajcie pokój... tylko mi bólu narobicie... Ach, ach!... Jakże boli... Nie ruczajcie... Doprawdy niewarto... Godzinę wcześniej, godzinę później... Choć umrę, ziemia zostanie ziemią, kraj — krajem! Lepiej pogadajmy — dodał z bolesny m uśmiechem.
— Czy pamiętacie, Hanna Walentinowna — mówił dalej Badmajew — jakto niedawno jeszcze
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/21
Ta strona została przepisana.