nogi stepowe, lub ptactwo wodne, którego mnóstwo spotykali na przydrożnych błotach i jeziorach.
Mimo to już w parę dni Hania czuła się dziwnie znużoną.
— Kiedy nareszcie przybędziemy do tej Urgi? — pytała z kwaśną miną Szag-dura
— O, jeszcze daleko! Co się pani tak spieszy?... Czy pani tak źle z nami?...
— Bynajmniej!... Bardzo mi nawet przyjemnie... — odpowiedziała z uśmiechem. — Ale nie mogę tak długo... obchodzić się bez własnego kąta. Nie jestem stworzona na koczowniczkę. Zresztą i wy nie jeździcie przecież tak ciągle!... — dodała, spostrzegłszy, że Szag-dur nagle posmutniał.
— Rozumie się, że nie. W czasie zimy miesiące nieraz całe stoimy na jednem miejscu. Ale wtedy o wiele mniej wesoło, wszyscy siedzą w swoich jurtach daleko od siebie...
— Przecież odwiedzają się...
— Tak, to tak!... Ale nie można ani swobodnie pogadać, ani zobaczyć się, z kim się chce... Wszystko na oczach starszych, książąt... pod dozorem... To samo w Urdze! Niewiadomo co nas tam czeka!...
— Po co mamy zatrzymywać się w samej Urdze... Możemy stanąć pod miastem... Mam jednak przeczucie, pewność nawet, że tam dopiero dowiemy się wszystkiego...
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/212
Ta strona została przepisana.