mię... widziadła... Oszaleć można!... Słońca, chcę słońca za wszelką cenę... Zieleni... ognia... ludzkiego wypoczynku...
Wzięła karabin, nawet worek swój chciała od brata zabrać, ale jej nie dał.
Wrócili z pół kilometra i ostrożnie zaczęli się wspinać po stromem zboczu, porosłem miejscami trawą i krzewami. W połowie wysokości trafili na ścieżynkę, jaką wydeptują dzikie kozule, schodząc do wodopoju.
Ogromnie ułatwiła im dalsze wspinanie się ku szumiącym w górze lasom. Blisko szczytu Władek wstrzymał ostrzegawczym ruchem ręki idącą za nim siostrę. Zamarli na miejscu, z trudem wstrzymując ciężki oddech. Z góry dobiegło ich wyraźnie zaciekłe ujadanie psów.
— A co?... Nie mówiłem... Idziemy wprost do strażnicy... Odrazu wydała mi się ta ścieżka... zdradziecką!... Trzeba wracać!... — szepnął cicho, jak tchnienie, Władysław.
— Za nic!... — sprzeciwiła się Hanka. — Nie pójdę z powrotem do tego grobu!... I co tam dalej?... Napowrót w ręce... zbrodniarzy?... Co?
Władysław spojrzał mimowoli w czarną czeluść wąwozu, rozwartego u ich nóg. Wrzenie rzeki, biała jej piana, posępny jej łoskot wypełniały całe dno przepaści, aż do dalekiego zakrętu, gdzie seledynowy poblask wysrebrzał przelewające się bałwany.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/44
Ta strona została przepisana.